Jakub Ulewicz – wspomnienie

Jakub Ulewicz był – i już po trzecim słowie tekstu trzeba się zatrzymać. Czas przeszły zaskakuje, kiedy spotykamy się z nagłym odejściem.

 

Jesienią 1996 roku zaprzyjaźniona ekipa z Państwowego Pomaturalnego Studium Kształcenia Animatorów Kultury w Kaliszu odkryła przede mną zjawisko prób generalnych, takich prawie-premier, podczas których nie wolno klaskać ani siadać przed reżyserem. 29 listopada 1996 roku, podczas III próby generalnej “Tanga” (reż. Jan Buchwald, prem. 30 listopada 1996), nauczyłem się kilku z tych teatralnych zasad.

 

Wówczas uważałem, że to, co pokazał na scenie Jakub Ulewicz w roli Młodego Człowieka czyli Artura jest nie do zrobienia: opanowanie wielkiego, trudnego tekstu, karkołomnie logicznego i poukładanego, do tego prawie nieustanna obecność na scenie, energia, jaką trzeba w sobie uruchomić, żeby ożywić marazm domu Stomila i zbuntować tych, co dawno buntować się przestali. Pamiętam rolę Ulewicza jako żarliwą, gorączkową – a jednocześnie przez cały spektakl spętaną garniturem i krawatem. Wtedy zaskakiwało mnie, że aktor dał radę nauczyć się takiego długiego tekstu, dzisiaj dokładam do tego zaskoczenie płynące z faktu, że te morderczo logiczne tyrady Artura wygłaszał w kostiumie tak ostentacyjnie niescenicznym, że trzymał gardę przez ponad dwie godziny i że energią, jaką wnosił na scenę, można było obdzielić całą jego sceniczną rodzinę.

Trudno było od niego oderwać wzrok, gdy uwodził Alę (Monika Szalaty), przekonywał do swych pomysłów Eleonorę i Stomila (Bożena Remelska i Janusz Grenda), przemocowo podporządkowywał sobie Eugeniusza i Eugenię (Warszosław Kmita i Kazimiera Starzycka-Kubalska). Była w nim werwa i zapał rozniecane przy każdym przedstawieniu na nowo, była gorączka i gotowość, dzięki której kaliskie “Tango” toczyło się i wiodło swoje sceniczne życie.

 

Chwilę wcześniej Ulewicz zagrał w Kaliszu prostackiego Petruchio w “Poskromieniu złośnicy” (reż. Marek Sikora, prem. 27 stycznia 1996). W tym przedstawieniu wystąpił w duecie z Agnieszką Dzięcielską (w roli Katarzyny), z którą niejednokrotnie jeszcze miał wspólnie stawać na kaliskich deskach. Nie dostali dużego pola do manewru: bogata ale konwencjonalna inscenizacja bolesnej komedii Shakespeare’a była bezpieczną realizacją nieoczywistego tekstu.

Jeszcze wcześniej wystąpił w głównej roli w “Zagraj to jeszcze raz, Sam” (reż. Jan Buchwald, premiera: 9 listopada 1995). Jego Allan, neurotyk świeżo po rozstaniu z żoną, nie miał ani powodzenia u kobiet, ani szczęścia w życiu. Rozmaite kobiety, z którymi się spotykał (wszystkie zagrane brawurowo przez Monikę Szalaty) były trochę jak lustro dla głównego bohatera – krzywe zwierciadło, w którym widać przede wszystkim własne wady. Balans sceniczny zapewniała postać Lindy (Agnieszka Dzięcielska) – jak głos rozsądku studziła sceniczną temperaturę i pozwalała uwierzyć w niewiarygodne przygody erotyczne Allana. Ulewicz stworzył postać zbudowaną na introspekcji i wsobności, wzbogaconą dziwnym, jakby niescenicznym zakłopotaniem i nieporadnością – a przez to wszystko wiarygodną. Trudno było oprzeć się wrażeniu podglądania czyjegoś życia. Allan w tamtej realizacji był bezbronny wobec świata, który nawiedzał jego niewielkie mieszkanie. A jednocześnie vis comica aktora sprawiała wrażenie, że postać jest na ten świat otwarta, że ma w sobie gotowość do pomyłek i szaleństw, o ile przyniosą one upragniony, satysfakcjonujący związek z kobietą.

Jakub Ulewicz umiejętnie przeprowadzał bohatera od punktu wyjścia (na starcie spektaklu Allan był jak wrak człowieka po tym jak odeszła od niego żona) przez niezręczne próby podbicia serca kobiecego, aż po szczęśliwe zakończenie, w którym mężczyzna zaczynał rozumieć prostą prawdę o tym, że warto być sobą, bo wtedy nie ma się konkurencji. Aktor każde przedstawienie przypłacał litrami potu, kostium lepił mu się do ciała, owłosiona klatka piersiowa walczyła o lepsze z kolejnymi koszulami – aktorska fizjologia dodawała wiarygodności melancholijnemu smutkowi życiowego niedorajdy.

 

W 1997 roku zagrał Ulewicz w Kaliszu dwie premierowe role w bardzo różniących się od siebie estetycznie tytułach.

Fon Kostryn w “Balladynie” (reż. Stanisław Banaś, prem. 15 lutego 1997) był w jego wykonaniu ciemny, jakby wtapiał się w mroczną scenografię przedstawienia. W tej roli aktor “przytrzymał” własną ekspresję, za to mocno wyeksponował upartą zaciętość swojego bohatera. Pomimo narzuconych sobie ograniczeń Fon Kostryn w jego interpretacji miał w sobie siłę pokusy, której ulegała Balladyna (Izabela Szela). To, co ciemne, okazywało się atrakcyjne, bo było trudne do zbadania.

Kilka miesięcy później Ulewicz zagrał Demetriusza w barwnym, lekkim “Śnie nocy letniej” (reż. Jacek Bunsch, prem. 8 listopada 1997). Przedstawienie uwodziło fantazyjnymi kostiumami w intensywnych kolorach, Pukiem fruwającym na linie, wahadłem bujającym się nad głowami bohaterów, a dramat miłosnej nocy wyreżyserowany został jak krotochwilna komedia, bez eksponowania mrocznych akcentów tekstu. Demetriusz ma szczególną drogę do pokonania na scenie: zaczyna jako zadziorny, patrzący powierzchownie, pozbawiony empatii chłopak – a po przejściach w Lesie Ardeńskim staje się czułym (może nawet romantycznym) kochankiem, oddanym Helenie dla jej przymiotów – nie zaś dla urody.

Aktor uwiarygodnił tę emocjonalną podróż swojego bohatera wypełniając ją pewnością siebie, męską energią i werwą. Co ciekawe, wszystkie te przymioty sceniczny bohater miał zarówno na początku jak i na końcu drogi, różniły się jednak odcieniami. Można było odnieść wrażenie, że przedstawienie zaczynał jako fantazjujący chłopiec – a kończył jak mężczyzna po przejściach.

Droga, którą pokonywał Demetriusz podobna była w pewien sposób do tej, jaką przechodził Allan w “Zagraj…”. Mimo cech wspólnych, pewnego wzruszenia i przejęcia, które przebijały spod tekstu dramatycznego, nikt nie pomyliłby tych postaci.

 

Z Teatrem im. W. Bogusławskiego Jakub Ulewicz pożegnał się rolą Pietii Trofimowa w “Wiśniowym sadzie” (reż. Jan Buchwald, prem. 28 marca 1998). Trofimow to intelektualista, “wieczny student”, jeden z nielicznych bohaterów w tym dramacie wychylony w przyszłość – nie zaś zapatrzony w przeszłość. Była w tej postaci sztywność podbudowana poczuciem niedopasowania, niezręczności, bycia w niewłaściwym miejscu i czasie. Mędrek Trofimow nie pasował do prostych ludzi rosyjskiej prowincji. Nawet kostium usztywniał go i redukował motorykę. Tak skomponowana rola kontrastowała z pewnym siebie Łopachinem (Jarosław Witaszczyk), który, pozbawiony autorefleksji, żył chwilą – i w chwili tej starał się rozgościć i wygodnie poczuć. Cała nagromadzona wiedza Trofimowa była w tamtej interpretacji nieprzydatnym narzędziem o niewiadomym przeznaczeniu.

Postać Trofimowa miała w sobie bezradność i kruchość, nie umiała zestroić intelektu z uczuciem. Przyciągany przez rozpacz Raniewskiej (Daniela Popławska) w końcu wiązał się z Anią, jej pasierbicą (Kama Kowalewska). Zapięty po szyję, z książką pod pachą i drucianymi okularami grał Ulewicz rozdźwięk między teoretyczną wiedzą i praktycznym nieprzygotowaniem do życia.

 

Nie zdążyłem zobaczyć Jakuba Ulewicza w kilku starszych kaliskich przedstawieniach, nie pamiętam drobniejszych ról. Po jego wyjeździe z Kalisza przestałem śledzić kolejne premiery. Z kaliskiego etapu jego pracy zapamiętam go jako twórcę kruchych fajtłapów, aktora o chłopięcej energii i szczerości obdarzonego siłą scenicznego przekonywania.

Hubert Michalak